Wyjaśniając tytuł-
czyli o pewnych sytuacjach, które potrafią obrócić nasze małe prywatne światy o
kilkaset stopni. Tak, filozofie na matinfie, piękne :)
Okej, zatem co
takiego powoduje u mnie zawirowania, jeśli nawet od trzech miesięcy nie potrafię
napisać posta? Sama nie wiem, chyba jeśli chodzi o posty, to rolę
pierwszoplanowej przeszkody gra moje lenistwo… ;) Bo dzieje się naprawdę wiele,
i o wielu chwilach chciałabym pamiętać dłużej poprzez odświeżanie ich sobie w
postach, ale no, nie chce mi się. Najbardziej wredne „misie” na świecie.
Może właśnie w tym
miejscu wypadałoby skończyć biadolenie i przejść do sedna? Yep!
Zatem… Przez ostatnie prawie trzy miesiące, kiedy to nie napisałam nic o szarości dni codziennych, zmieniło się wiele. I tutaj zaczynamy tworzyć kąty :D
Przykładowo, mianowany tutaj swoim inicjałem tajemniczy A., nieco ponad dwa tygodnie od napisania posta #1, w pięknych okolicznościach został moim A. Tym samym zniknęły też wspomniane wtedy życiowe wątpliwości, bo dotyczyły właśnie moich rozterek na temat przerodzenia tej znajomości w tak zwane „coś więcej”. Jako, że trzy miechy to całkiem spory kawałek czasu, to zdążyło nam się trochę napsuć, co z kolei moim małym uniwersum wstrząsnęło dość mocno, ale dzięki pomocy przyjaciół i jednak czasem przydającej się upartości, wszystko wróciło na dobre tory i trwa, i trwać mam nadzieję będzie jak najdłużej, a najlepiej już na zawsze :)
Przy okazji, każdemu, kto będzie miał okazję przeczytać ten przelany na klawiaturę monolog, polecam wierzyć w swoje możliwości, mimo wszystko. I być upartym. To też popłaca. A na pewno w sytuacjach, w których walka toczy się o ludzi, którzy są dla nas czymś więcej, niż tylko kolejną twarzą do zapamiętania. O ludzi, na którym nam zależy.
Coś mi się wydaje, że chcąc opisać wszystko z trzech miesięcy, choćby pobieżnie, w efekcie stworzę post długości zbliżonej do kilometra… Weryfikacja zainteresowanych!
Kontynuując- wraz z rozpoczęciem naszego związku, praktycznie końca dobiegł listopad, więc przeskakuję w grudzień. Hooop… Święta!
W tym roku (znaczy no… chodzi oczywiście o Święta 2014), zupełnie jak dwa lata temu, znowu zatraciłam umiejętność przelania tego, czego chciałabym z serca dla drugiej osoby, na słowa, w wyniku czego składanie życzeń ograniczyło się w większości do szablonowej gadki, czego cholernie nie lubię, ale nie potrafiłam z tym walczyć. Prezenty? Zupełnie nieistotne. Atmosfery Świąt może i nie było, bo śniegu brak, bo komercja już od listopada, ale byli ludzie. I to chyba na nich się skupiłam, choć nie mówię, że na co dzień nie mają dla mnie znaczenia, bo mają. Chodzi zwyczajnie o to, że to oni zdominowali te Święta, nadali im jakąś magię. Całe mnóstwo miłości, uśmiechu, szczerej radości i prawdy.
Dalej, jeszcze w grudniu, ale na samym końcu, jak się pewnie czytelniku domyślasz- Sylwester. Z założenia nie mógł być gorszy niż poprzedni, musiałaby zdarzyć się chyba apokalipsa. No i tu się nie myliłam- był najlepszym ostatnim dniem roku, jaki dane mi było spędzić na przestrzeni ostatnich paru lat. Może i wystarczył tylko ten jeden jego aspekt, jakim była miłość ucieleśniona w drugiej osobie, będącej cały czas tuż obok, by uczynić go tak świetnym. Takiej opcji nie wykluczam, a właśnie wręcz przeciwnie, uważam ją za baaardzo prawdopodobną. Cóż więcej pisać… niby zwykły dzień, a jednak kolejne wprowadzenie koloru na szarość ;)
No i styczeń. Zasadniczo nie ma co się nad nim rozpisywać, podobnie jak nad tymi trzema dniami lutego, które już prawie za nami. Dlaczego się nie rozpiszę, buuu, lenistwo znów, uuuu, słabo! Ano nie, nie lenistwo. Szczęście.
Zatem… Przez ostatnie prawie trzy miesiące, kiedy to nie napisałam nic o szarości dni codziennych, zmieniło się wiele. I tutaj zaczynamy tworzyć kąty :D
Przykładowo, mianowany tutaj swoim inicjałem tajemniczy A., nieco ponad dwa tygodnie od napisania posta #1, w pięknych okolicznościach został moim A. Tym samym zniknęły też wspomniane wtedy życiowe wątpliwości, bo dotyczyły właśnie moich rozterek na temat przerodzenia tej znajomości w tak zwane „coś więcej”. Jako, że trzy miechy to całkiem spory kawałek czasu, to zdążyło nam się trochę napsuć, co z kolei moim małym uniwersum wstrząsnęło dość mocno, ale dzięki pomocy przyjaciół i jednak czasem przydającej się upartości, wszystko wróciło na dobre tory i trwa, i trwać mam nadzieję będzie jak najdłużej, a najlepiej już na zawsze :)
Przy okazji, każdemu, kto będzie miał okazję przeczytać ten przelany na klawiaturę monolog, polecam wierzyć w swoje możliwości, mimo wszystko. I być upartym. To też popłaca. A na pewno w sytuacjach, w których walka toczy się o ludzi, którzy są dla nas czymś więcej, niż tylko kolejną twarzą do zapamiętania. O ludzi, na którym nam zależy.
Coś mi się wydaje, że chcąc opisać wszystko z trzech miesięcy, choćby pobieżnie, w efekcie stworzę post długości zbliżonej do kilometra… Weryfikacja zainteresowanych!
Kontynuując- wraz z rozpoczęciem naszego związku, praktycznie końca dobiegł listopad, więc przeskakuję w grudzień. Hooop… Święta!
W tym roku (znaczy no… chodzi oczywiście o Święta 2014), zupełnie jak dwa lata temu, znowu zatraciłam umiejętność przelania tego, czego chciałabym z serca dla drugiej osoby, na słowa, w wyniku czego składanie życzeń ograniczyło się w większości do szablonowej gadki, czego cholernie nie lubię, ale nie potrafiłam z tym walczyć. Prezenty? Zupełnie nieistotne. Atmosfery Świąt może i nie było, bo śniegu brak, bo komercja już od listopada, ale byli ludzie. I to chyba na nich się skupiłam, choć nie mówię, że na co dzień nie mają dla mnie znaczenia, bo mają. Chodzi zwyczajnie o to, że to oni zdominowali te Święta, nadali im jakąś magię. Całe mnóstwo miłości, uśmiechu, szczerej radości i prawdy.
Dalej, jeszcze w grudniu, ale na samym końcu, jak się pewnie czytelniku domyślasz- Sylwester. Z założenia nie mógł być gorszy niż poprzedni, musiałaby zdarzyć się chyba apokalipsa. No i tu się nie myliłam- był najlepszym ostatnim dniem roku, jaki dane mi było spędzić na przestrzeni ostatnich paru lat. Może i wystarczył tylko ten jeden jego aspekt, jakim była miłość ucieleśniona w drugiej osobie, będącej cały czas tuż obok, by uczynić go tak świetnym. Takiej opcji nie wykluczam, a właśnie wręcz przeciwnie, uważam ją za baaardzo prawdopodobną. Cóż więcej pisać… niby zwykły dzień, a jednak kolejne wprowadzenie koloru na szarość ;)
No i styczeń. Zasadniczo nie ma co się nad nim rozpisywać, podobnie jak nad tymi trzema dniami lutego, które już prawie za nami. Dlaczego się nie rozpiszę, buuu, lenistwo znów, uuuu, słabo! Ano nie, nie lenistwo. Szczęście.
Bo w ostatnich dniach, jest, najzwyczajniej w świecie, tak po prostu, cudownie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz